Ale najpierw kawa...


Ostatnio moje samopoczucie jest trochę jak sinusoida. Stąd duże opóźnienia w notkach. W jednym momencie jestem wypruta i dosłownie nic mi się nie chce, a w drugim jestem pełna energii i mogłabym przesuwać góry.
Nie wiem czy to kwestia pogody i zmian ciśnienia, czy może walki mojego wewnętrznego tchórza z osobą która zaczęła powoli, ale uparcie posuwać się do przodu.
Niezależnie od tego jaki jest powód - jestem już trochę zmęczona tymi nieustającymi wahaniami nastroju i bezsennością.
Liczę na to, że w końcu kiedyś to się unormuje i wreszcie będę mogła powiedzieć z pełną szczerością wobec siebie, że jestem szczęśliwa, spełniona i zadowolona z siebie.
W pewnym sensie czuję, że niedługo to nastąpi, ale pewna część mnie wypiera to i bez przerwy próbuje mi wmówić, że stąpam po cienkim lodzie. Nie wiem której części siebie powinnam wierzyć i czy racjonalne jest nastawianie się, że wszystko się uda, a ja wreszcie będę szczęśliwie biegać po dywanie usłanym płatkami róż. To chyba tak nie działa. Owszem, może ktoś urodził się pod szczęśliwą gwiazdą i jego życie to sielanka, jednak u mnie nigdy tak to nie działało.
Znów zaczęłam pisać wiersze. Sama nie wiem czy to dobrze, bo kiedy ostatnio zajmowałam się poezją nie skończyło się to dobrze. Mam tu na myśli stany depresyjne, które mi wtedy towarzyszyły. Oczywiście pisanie wierszy nie gwarantuje od razu nawrotu tychże stanów, ale z tym mi się kojarzy ten okres czasu.
Założyłam nowy zeszyt, do którego przepisałam dosłownie kilka starych wierszy i pojawiło się kilka nowych. Taka forma pozwala mi trochę uprzątnąć totalny burdel w mojej głowie.

Ale zmieńmy temat.
Chyba już o tym wspominałam, ale napiszę jeszcze raz - zmieniłam pracę. Daję sobie trochę na wstrzymanie z programowaniem. Nie przepadam za siedzeniem nad kodem, ale z braku laku robiłam to w ostatnim czasie.
Muszę wreszcie tak na prawdę odnaleźć siebie. Na razie idzie mi dość koślawo, ale liczę na to, że w pewnym momencie poznam swoje powołanie.
Staram się robić to, co lubię i co w danym momencie mojego życia sprawa mi przyjemność. Co będzie za miesiąc, dwa, pięć - nie wiem. Póki co pojawił się w mojej głowie pomysł, do którego zmierzam małymi kroczkami. Czy dotrę tam - to się okaże. Być może gdzieś w drodze postanowię zmienić kierunek.
A więc w ramach prób i poznawania siebie zatrudniłam się w gastronomii. Tak, dobrze czytacie - zmieniłam dobrze płatną pracę na stanowisku Android Developer na pracę w kawiarni-sieciówce, gdzie pensja ledwie starcza na opłacenie czynszu mieszkania. Bo mogę, bo chcę, bo to jeden z kroków, który potrzebowałam teraz zrobić. Nie za miesiąc, nie za rok - tylko właśnie teraz.
Do programowania zawsze mogę wrócić, zapotrzebowanie na programistów jest ogromne.
A więc od maja jestem w kawiarni, pracuję na stanowisku barista. Potrafię już obsługiwać ekspres, choć jeszcze nie zawsze wychodzi mi idealne mleko.


Praca mimo, że nie należy do super lekkich jest przyjemna i wbrew pozorom pozwala mi nabierać nowych umiejętności - zupełnie innego typu niż do tej pory. Mam stały kontakt z ludźmi, więc czuję, że nie jestem tak zamknięta przed światem jak wcześniej. No i mogę to zaliczyć do powolnego wychodzenia ze swojej strefy komfortu - bo tak na prawdę ja się boję ludzi…

Sama kawa, procesy jej parzenia i rodzaje ziaren zaczęły mnie interesować już jakiś czas temu. Posmakowałam kaw alternatywnych, lekko palonych, w których można wyczuć przeróżne nietypowe smaki.


W tej chwili dzień zaczynam od dripa, albo Chemexa. Za swoją pierwszą wypłatę kupiłam dripper v60, czajniczek Hario, gooseneck i kilka rodzajów dobrych ziaren.




Za drugą nabyłam młynek elektryczny, wagę ze stoperem i Chemexa. Testuję nowe ziarna, różne przepisy, stopnie zmielenia oraz czasy i temperatury parzenia. Dochodzę do coraz większej wprawy w tym co robię.




Potrafię już rozpoznać dobrą kawę od słabej. Potrafię mniej więcej powiedzieć co być może zostało zrobione źle podczas parzenia.

Skupiłam się głównie na kawach typu ‘speciality’, ale od czasu do czasu lubię wypić dobrego flat white’a. Oczywiście tego w domu nie zrobię, bo nie mam ekspresu, ale mam w okolicy parę kawiarni, które robią dobrej jakości flata.

Moja sukulentowa miłość kwitnie z dnia na dzień coraz bardziej. W moim domu pojawiło się kilka nowych roślinek, w tym jeden rzadki gatunek.



Zasiałam też wreszcie sukulentowe nasionka, które kupiłam na Aliexpress jakiś czas temu.
Proces ich siania nie był skomplikowany, ale na pewno zawierał więcej kroków niż propagacja z liścia.
Na początku przygotowałam sobie kuwetę wyłożoną ściereczką i nasypałam ziemi zmieszanej z niewielką ilością drobniejszego żwirku oraz węgla aktywnego. Ziemia dla kiełkujących sukulentów musi być cały czas wilgotna, więc podlałam ją dużą ilością wody.


Nasionka przed zasianiem należy zdezynfekować. W tym celu użyłam roztworu nadmanganianu potasu. Ah mój niezawodny dripper V60! ;)



Potem położyłam nasionka na ziemi i zakryłam przezroczystą nakrywką.
 Jeden rodzaj zaczął mi pięknie kiełkować. Zaczynam się zastanawiać, czy to na pewno sukulenty :D Te propagowane z liści rosną wolno i są bardziej karłowate, natomiast te z nasion wystrzeliły jak torpeda i wyglądają jak kiełki rzodkiewki.


Drugi rodzaj nie daje oznak życia, ale z tego co czytałam - nasionka sukulentów zaczynają kiełkować najwcześniej 3-4 dni po zasianiu, a najpóźniej nawet po pół roku. A więc cierpliwie czekam. Zamówiłam mix randomowych nasionek, więc kompletnie nie mam pojęcia co z nich wyrośnie.

Kotuś - kotek moich teściów jest już niestety za tęczowym mostem. Od momentu wykrycia choroby nie minęły nawet 2 miesiące jak odszedł we śnie. Jest mi ogromnie smutno i mam żal do rodziców męża, że nie zadbali o niego odpowiednio. Pisałam już o tym w jednej z poprzednich notek, więc nie będę się powtarzać, ale czuję się w pewnym stopniu winna jego przedwczesnemu odejściu. Gdybym nie oddała im tego kota, to być może żyłby jeszcze długie lata. Jako kociak został wyrwany z rąk śmierci, ukochany, wypieszczony i zadbany… Nie mogę sobie z tym poradzić. Wiem, że teraz już za późno na gdybanie, ale gdybym tylko była bardziej asertywna, gdybym zatrzymała go u siebie, gdybym zmusiła rodziców do zaszycia mu oczu, gdybym… Jest tyle momentów, w których mogłam się postawić, zrobić awanturę, działać, ale tego nie zrobiłam. Czuję, że go zawiodłam, on liczył na mnie, a ja go zostawiłam z niekompetentnymi ludźmi. Nigdy się z tym nie pogodzę.

Moje koty na szczęście są w dobrej formie. Odpukać - nic się nie dzieje. Misio swoją ostatnią porcję sterydów dostał 2 czerwca i od tej pory nie pojawiły się żadne objawy IBD. Cały czas chcemy jak najbardziej wydłużyć okres między kolejnymi dawkami, więc wetka zaleciła poczekać na pierwsze objawy tzn. brak apetytu, powtarzające się wymioty albo biegunki. Wtedy podamy leki.
Z sikaniem póki co też nie ma problemu. Powinnam wreszcie powtórzyć im badania moczu, ale póki co nie ma żadnych objawów, które sugerowałyby, że powinnam je zrobić już i natychmiast. Fakt, że przy ich tendencjach do kryształów powinno się powtarzać badania mniej więcej raz w miesiącu, ale dla Amai jest to stres i sama już nie wiem co lepsze. Będę jednak musiała się jeszcze chwilę wstrzymać, bo jesteśmy świeżo po przeprowadzce, więc w sytuacji stresowej wyniki i tak będą sfałszowane.





No i właśnie - doszłam do kolejnego tematu - przeprowadzka.
Od sierpnia zmieniliśmy lokum. Na szczęście klucze do nowego mieszkania dostaliśmy wcześniej, inaczej nie wiem jak byśmy zdążyli się przeprowadzić… Jesteśmy na etapie rozpakowywania wszystkiego i układania w konkretne miejsca. Nadal będziemy wynajmować mieszkanie, bo nadal nie jesteśmy pewni jak będzie wyglądało nasze życie za kilka lat. Szczególnie teraz, kiedy szukam siebie.
Nie chcemy się więc wiązać kredytem.
Przeprowadziliśmy się 800 metrów dalej (bardzo nie chciałam zmieniać dzielnicy, na Ursynowie czuję się rewelacyjnie i o ile zostanę w Warszawie, to będzie to Ursynów).
W nowym mieszkaniu zależało nam na 2 sypialniach, żeby Maja miała wreszcie własny pokój. Niedługo skończy 3 latka, a w moim odczuciu każdemu (nawet maluchowi) należy się trochę prywatności. Wiadomo, każdy rodzic by chciał, żeby dziecko się słuchało i było grzeczne. Ale to nigdy tak nie działa, sama byłam nastolatką i wielokrotnie siedziałam ukradkiem z koleżankami na telefonie/gadu gadu (tak, to moje czasy!!) zarywając noc! Chcę dać jej szansę na fajne dzieciństwo z tą małą nutą nieposłuszeństwa, która w gruncie rzeczy nie zagraża jej życiu. W najgorszym wypadku pójdzie do przedszkola/szkoły niewyspana.
I mówiąc szczerze, my już też jesteśmy zmęczeni dzieleniem sypialni z małą. Owszem, jak była niemowlakiem to było wygodne rozwiązanie - w razie karmienia czy przewijania była blisko. Ale teraz, kiedy w zasadzie przesypia całe noce, wielokrotnie budzi się z suchą pieluchą (chyba czas na całkowite odpieluchowanie!) to czuję, że lepiej gdyby miała swój prywatny mały kwadrat.
Maja przyjęła fakt własnego pokoju bardzo pozytywnie. Cały czas powtarza, że “idzie się bawić do SWOJEGO pokoju”, “będzie spała w swoim łóżeczku w SWOIM pokoju” albo “zje na swoim stoliczku w SWOIM pokoju”. I tak jest ze wszystkim :D
W nowym mieszkaniu będziemy mieli więcej miejsca również na nasze hobby. Kupiliśmy w IKEI biurko, mały stolik do kawy i ja dorwałam trochę nowych kwiatków - jednego sukulenta i 6 kaktusów.


Po uporządkowaniu większości gratów zastanowimy się nad ewentualnym dokupieniem jakiegoś regału i za jakiś czas mebli dla Mai (póki co te co mamy w zupełności wystarczą).
A tak w ogóle od września będę miała w domu przedszkolaka. Majka jest w żłobku jeszcze do końca sierpnia. Zapisałam ją do przedszkola anglojęzycznego, żeby miała lepszy start w życiu. W tej chwili język angielski to podstawa praktycznie w każdej pracy, a im wcześniej zacznie tym łatwiej będzie jej później.




Ja nie miałam takiej szansy jako dziecko. Raz, że placówki tego typu nie były zbyt popularne, a dwa że moja mama wychowująca mnie sama nie mogła sobie pozwolić na taki wydatek.
Aktualnie takie przedszkola są dość popularne i dzięki temu nawet nie takie straszne cenowo.

W azylu jestem już pełnoprawnym wolontariuszem. Niedawno dostałam umowę. Co prawda to tylko papier, niezależnie czy z nim czy bez niego - to nadal ta sama ja, z tym samym zapałem, z tym samym zakresem obowiązków i tak samo kochająca koty. Ale jednak fakt, że mam umowę jest dla mnie ważny. Technicznie nic on nie zmienia, ale czuję, że jestem w tym wszystkim jakoś tak mocniej i bardziej na poważnie; że na prawdę jestem częścią tej społeczności.








Nadal jeszcze czekam na legitymację wolontariacką. Nie jest ona priorytetem, bo nie jeżdżę na łapanki, ale może się przydać w przyszłości - może na bazarkach, eventach, albo na dyżurach karmicieli kotów wolno żyjących.
Łapanki, to trochę inna historia. Bo mimo że, pomagam, działam, wspieram bazarki i po prostu tam jestem dla kotów, to jednak nie popieram wszystkiego co robi fundacja. Ale czy muszę?
Bardzo cenię to, że z całych sił ratują i leczą koty, dbają o nie, kochają, znajdują im domy. Robią kawał dobrej roboty! Jestem ogromnym zwolennikiem sterylizacji i kastracji, ale nie popieram aborcji i tym bardziej usypiania ślepych miotów. I żeby nie było - aborcja sama w sobie nie jest dla mnie czymś złym. Są takie przypadki, które jej wymagają (zarówno u ludzi jak i u zwierząt), ale taka kocica w ciąży nie może sama o sobie zadecydować. Jeśli już jest w tej ciąży, nie ma żadnych komplikacji, to usunięcie jej będzie się wiązało z niekorzystnymi procesami w organizmie - zaburzeniami hormonalnymi, urojoną ciążą itd. A usypianie ślepych miotów to już legitne zabijanie żywych istot. Małych, czujących kocich dzieci.
A na łapankach istnieje ryzyko znalezienia ciężarnej kotki, albo nowo narodzonych kociaków. Dlatego nie chcę się przyczyniać do tej części działalności fundacji, zostawiam to ich własnemu sumieniu. Znam siebie i wiem, że w takiej sytuacji nie byłabym w stanie pomóc. Nikogo nie oceniam i nie mówię, że robi źle. Z jednej strony rozumiem powód, z drugiej nie jest on dla mnie wystarczający. Po prostu ja nie chcę być częścią tego procesu, bez względu na to czy jest legalny albo jak bardzo jest on potrzebny. Czy to czyni mnie “czarną owcą” fundacji? Nawet jeśli tak, to najwyraźniej dziewczyny akceptują moje inne zdanie, bo doskonale je znają i chyba już przestały komentować ;)

Moja wena twórcza póki co skupia się głównie na scrapbookingu. Robię masę kartek i kopert dla swoich penpali.










Zdobione koperty wychodzą ładnie, ale ja nie jestem przekonana co do praktyczności takiego rozwiązania. Koperty bąbelkowe, które do tej pory wykorzystywałam były najlepszą formą ochrony kartki. Ale tak sobie myślę, że może te bąbelkowe też udałoby się jakoś ładnie ozdabiać. Albo może udałoby mi się zakupić jakieś większe i dobrej jakości tekturowe koperty. Wszystko jest do przemyślenia i do przetestowania.


W najbliższym czasie mój mąż zamierza wystawić makietę swojej armii Warhammera na konkurs. Mam mu pomóc w wykonaniu jej. Póki co jesteśmy na etapie testów - co, jak, czym i na jaki kolor. Myślę, że może wyjść z tego coś fajnego o ile słomiany zapał Adama nie zgaśnie tak szybko jak się zapalił. W sumie to jego makieta, chętnie mu pomogę, ale nie zamierzam napierać na niego i motywować do robienia. Jesteśmy trochę w powijakach, ale w sumie jeśli nie wyrobimy się w tym roku, to zawsze można wystawić ją za rok.

Powoli robię dalej szydełkowy szalik, który zaczęłam jeszcze w Szkocji. Daję sobie na to dużo czasu, bo tak faktycznie nie mam ciśnienia na nowy szalik. Chcę go zrobić, bo podoba mi się wzór i chętnie będę go nosić. Ale już jakiś czas temu doszłam do wniosku, że zmuszanie siebie do kończenia czegoś szybko przynosi odwrotny skutek. Więc szydełkuję jak mam na to ochotę. Jeden segment wraz z połączeniem go do całości jestem spokojnie w stanie zrobić w jeden dzień. Segmentów zostało jeszcze pewnie kilkanaście, ale wierzę, że do zimy uda mi się z nimi uporać.


Szydełkuję głównie jak mam wolny dzień, albo w czasie urlopu. To pozwala mi się trochę odstresować i poukładać myśli.

Na początku zeszłego tygodnia wróciliśmy z nad morza. Miał być totalny relaks i fajne rodzinne wakacje, tymczasem wróciłam zmęczona, zestresowana i w sumie rozczarowana. Pogoda była w kratkę, były dni ładne, jak również takie, gdzie przemokliśmy do majtek. W te brzydkie i chłodniejsze dni organizowaliśmy wycieczki. Udało nam się odwiedzić motylarnię i papugarnię w Jarosławcu, Kołobrzeg oraz Słowiński Park Narodowy.










Te słoneczne i ciepłe dni całe spędzaliśmy na plaży.
O ile z wycieczek jestem zadowolona, o tyle z parogodzinnego siedzenia na plaży już mniej. Lubię się opalać i kąpać w morzu, ale definitywnie nie jestem typem plażowicza, który jadąc na wakacje najchętniej nie schodziłby z plaży. Gdyby nie szydełko, to chyba umarłabym z nudów! Zwłaszcza, że moje dziecko panicznie bało się wody i dostawało dzikiego szału kiedy przypadkiem fala dotknęła jej nogi. I nie żeby to był problem zimnej wody, bo w basenie ogrodowym, gdzie woda bywa zimniejsza szaleje jak głupia. Tak więc przez cały wyjazd udało mi się wykąpać w morzu jeden raz, kiedy za młodą biegał mój mąż. Ona owszem, na plaży siedziała chętnie bawiąc się w piachu, ale nic poza tym. Próbowałam to jakoś wykorzystać i zaczęłyśmy budować wielki zamek z piasku, ale najwyraźniej dla niej nie była to frajda, bo jedyne co sprawiało jej radość, to psucie każdego fragmentu, który udało nam się zrobić.




Ogólny bilans wyjazdu jest mega słaby:
  • Codziennie pobudki o 6 albo wcześniej (mimo, że w czasie wakacji kładliśmy ją spać czasem po 23:00, a normalnie chodzi spać o 19:00)
  • Poparzenie słoneczne, bo krem z filtrem 50 najwyraźniej nie daje rady jeśli smaży się na plaży powyżej 3 godzin
  • Praktycznie zero kąpieli w morzu
  • Zabawa co zrobić, żeby dziecko COKOLWIEK zjadło na obiad. Repertuar posiłków mojej córki jest dość skąpy, więc był ogromny problem, żeby coś jej zorganizować. W domu staramy się, gotujemy, robimy tak, żeby było smacznie i zdrowo, ale na wakacjach odpuściliśmy po 2 dniach. Co dzień jadła frytki, gofry, lody albo słodkie bułki. To tylko tydzień, nic jej nie będzie… Nazwijcie mnie “rodzicem roku” - nie obchodzi mnie to…
  • Organizacja czasu dla niespełna 3 latki to na serio nie jest takie proste zadanie. Oczywiście można siedzieć na plaży albo placu zabaw i to jest fun, ale co poza tym? Spacery nie - szła przez 15 minuta a potem chciała na ręce, wejście na latarnię morską nie - bo za dużo schodów, płynięcie statkiem - też jej się nie podobało, bo fale. Przejazd autem do punktu docelowego też był mordownią, bo nagle okazało się, ze młoda nienawidzi jeździć autem… Generalnie większość rzeczy, które jej organizowaliśmy, bo wydawało nam się, że są fajne, ciekawe i ona chciała je odwiedzić spotkały się z jej krytyką pod postacią jęczenia, płaczu i kładzenia się na środku chodnika.
Czy wyjeżdżając gdziekolwiek z dziećmi istnieje w ogóle jakakolwiek opcja, żeby wypocząć? Pocieszcie mnie jakoś, bo na przyszły rok wstępnie planowaliśmy Włochy, ale w tej sytuacji mocno się zastanawiam, czy jest sens…
  • Pozytywne aspekty wyjazdu:
    • Oczywiście wycieczki, które ja wspominam bardzo dobrze (moje dziecko - patrz wyżej)
    • Kawa - mam tu na myśli zarówno odwiedzone kawiarnie, jak i ziarna które udało nam się kupić i parzyć samemu w pokoju

    • Spotkania z blogowymi koleżankami z Trójmiasta - bardzo się cieszę, że wreszcie mogłam je poznać i mam nadzieję że te kontakty się nie urwą
Więc sumarycznie nie mogę powiedzieć, że cały wyjazd był do kitu, ale generalnie rzecz biorąc wyobrażałam go sobie trochę inaczej, bardziej tak jak pamiętam to ze swoich dziecięcych czasów.


Z przyjemnością wróciłam do domu, mimo, że pakowanie się nie należy do najprzyjemniejszych zajęć. No i tęskniłam za moimi kochanymi kotami. Bardzo brakuje mi ich obecności na wyjazdach. One czują to samo, bo od dnia powrotu zawsze miałam któreś z nich koło siebie.

Amaya powoli oswaja się z nowym miejscem więc mam wrażenie, że tym bardziej mnie potrzebuje.




W ostatnim czasie założyliśmy siatkę na balkonie, w sypialniach i salonie. Dzięki temu mogę otwierać okna, a koty są bezpieczne.

Od września (albo może wcześniej) chcę również wrócić na basen. Mam także zamiar znaleźć jakiegoś trenera personalnego, który przygotuje mnie do wejścia na Rysy. Już jakiś czas temu to marzenie stało się dla mnie realne i czuję, że to jest ten moment, w którym powinnam je zrealizować.
Mam już na oku kilka miejsc, będę powoli ogarniać co, jak i za ile.

W ramach naszej 6 rocznicy ślubu zdecydowaliśmy się na spontaniczny wyskok w góry. Celem padły Karkonosze, w których ostatnio byłam wieki temu. Z racji tylko 3 dni wolnych od pracy na szlak udało nam się wejść tylko raz (my preferujemy wdrapywanie się na szczyt ciut świt, kiedy większość ludzi jeszcze śpi).




Trasą na Śnieżkę lekko się rozczarowałam, bo pamiętam ją zupełnie inną, bardziej dziką i trudną. Tymczasem tylko pierwszy odcinek od strony Czech był kamienisty, tam gdzie szlak łączył się ze ścieżką prowadzącą z Karpacza droga była szeroka, brukowana i możliwa do pokonania autem. Prawdę mówiąc osoba z autem z napędem na 4 koła jest w stanie wjechać na sam szczyt Śnieżki.


Ja jednak wolę takie szlaki, w których mogę być bliżej natury. Nie mniej jednak widoki i tak piękne :)










W drodze powrotnej zahaczyliśmy o Wrocław. Moje ulubione polskie miasto, wracam zawsze kiedy mam taką możliwość. Nie muszę tam robić nic konkretnego, żeby czuć się dobrze. A więc pętaliśmy się ładnymi uliczkami starego miasta, wstąpiliśmy na kawę i do ogrodu botanicznego.



A wieczorem przyszedł czas na świętowanie. Jako że we Wrocławiu typowo randkowe i ładne restauracje średnio przypadły mi do gustu smakowego postanowiliśmy po prostu iść na piwo. Zaliczyliśmy 2 multi-tapy i spacer po zmroku. Nie było romantycznie, ale nadal bardzo miło.


Zabawne, pisanie tej notki zajęło mi ponad 2 tygodnie. Pisałam fragment, kasowałam, zmieniałam, zostawiałam na parę dni i nagle okazywało się, że coś jest już nieaktualne. Ale udało mi się wreszcie opublikować ten post. Nie wiem kiedy teraz się odezwę, bo to nie jest łatwy moment dla mnie. Mam trochę problemów i rozterek. Nic, czego nie dałoby się rozwiązać, ale potrzebuję chwili czasu i więcej samozaparcia. Czas postawić kolejny krok.

Postaram się nadrobić zaległości u Was do końca tygodnia. Ostatnio miałam mało czasu na to, żeby być na bieżąco. Kiepski ze mnie blogger :(

16 komentarzy:

  1. Widzę, że mamy ponownie, nie tylko z sinusoidą emocjonalną, ale i z poezją. Cierpiąc na depresję, napisałam ponad 1000 wierszy. Nie wiem ile dokładnie ich mam, wszystkie pisane odręcznie w zeszytach. I piszę wyłącznie gdy jestem pełna smutku. Nie potrafię napisać dobrego wiersza kiedy jestem wesoła czy szczęśliwa. Nie twierdzę, by moje wiersze były jakieś wybitne, ale zdecydowane są przesączone łzami, a ich treść wkręca się do głębi.
    Kiedy myślałam, że depresja wraca, znów zaczęłam pisać poezję. Pomyślałam wtedy tak samo jak Ty – zaczyna się... Jednak chyba nie jest aż tak źle, bo daję radę. Jest w kratkę.

    Chodzi o to, by robić to, co się czuje. A korpo potrafi wydusić z człowieka życie. Coś o tym wiem, choć byłam na kompletnie innym i mniej opłacalnym stanowisku, ale firma to firma i zasady te same. Życie albo praca / być albo mieć – i się zwolniłam.

    Wysyłałam kiedyś dużo CV do kawiarni, ale nigdzie nie chcieli mnie zatrudnić nawet na kelnerkę, bo nie mam doświadczenia. Tak mi mówili. W zasadzie nie byłam w stanie w ogóle zmienić branży. To tak jakbym podejmując się pierwszej pracy, przekreśliła na zawsze wszystkie inne zawody.

    Ale masz kotów! Ja mam jednego czarnego, ale musiał zostać u rodziców kiedy wyemigrowałam.

    Och, ta warszawska fontanna, biegałam po niej na bosaka, super wspomnienie mi obudziłaś :D

    W tym roku byłam w Trójmieście na trochę, a rok temu chodziłam Słowińskim Parkiem Narodowym". Jest na pomorzu sporo skansenów takich naprawdę dobrze zorganizowanych z małymi atrakcjami i degustacjami staropolskich potraw. Może w takich miejscach dziecko czułoby się lepiej? Zwiedzanie jest dość absorbujące, na pewno bardziej niż tradycyjny spacer starówką.

    Wrocław marzy mi się, bo znam go tylko przez szybę autokarową i pamiętam, że wszędzie było pełno pięknych, secesyjnych kamienic.

    Wspaniała historia, Twój czas w pigułce, ciekawe zdjęcia. Napracowałaś się, a ja miło spędziłam z Tobą czas :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Zawsze powtarzałam, że praca w kawairni byłaby dla mnie idealna. Po prostu samo przebywanie w pomieszczeniu z kawą i jej parzenie, wydaje się być super opcją. A co do tego, że zmieniłaś pracę na mniej opłacalną...każdy robi jak chce, więc jesli tylko jesteś szczęśliwa, jest to dobra decyzja.
    Szkoda, że ten wyjazd do trójmiasta miał takie swoje minusy i nie było tak, jak sobie wymarzyłaś, ale cóż...z drugiej strony nie było tez źle. Pozwiedzaliście, spotkałaś się z blogowymi koleżankami. Za to zdjęcia bardzo ładne!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ps. Nominowałam cię do zabawy blogowej, mystery blog award, wzięcie udziału nie jest obowiązkowe, ale jakbyś chciała, szczegóły na moim blogu!

      Usuń
  3. Tyle się u Ciebie dzieje , że masz prawo do rozterek. Nowa praca, przeprowadzka , to wielki stres , co by nie mówić... A praca świetna - ten zapach , ten klimat , ach ;-) Szkoda że mało płatna, ale przecież pieniądze to nie wszystko.
    Super że mała ma swój pokój !
    Sukulenty przepiękne , koty przecudne, no i zdjęcia z wakacji i karteczki też :-)


    OdpowiedzUsuń
  4. Dużo się dzieje ostatnio,ubostwiam kawę,piękne zdjęcia ❤

    OdpowiedzUsuń
  5. Faktycznie wiele się dzieje. :) Taka zmiana pracy, bo chcesz, bo możesz, to świetna opcja. To uczucie wolności, gdy nie musisz wybierać pracy tylko ze względu na zarobki, a pod uwagę bierzesz swoje pasje i zainteresowania. Coś pięknego! :)
    Przeprowadzka to też super opcja. Taka zmiana otoczenia dobrze robi. Przyjemnie jest urządzać swoje cztery kąty. Ciekawe kiedy ja się przeprowadzę. :P
    Dzieci nie mam, więc nie pomogę Ci w kwestii ogarniania tych małych potworków na wakacjach. :P Jednak daliście radę - pierwszy szlak przetarty. ^^ Może następnym razem będzie lepiej?
    Góry! Ach moje góry. Właśnie wróciłam z Tatr. :) Kocham te wysokie szlaki, na których nie ma tłoku. ^^ Tylko my po środku tych kamiennych olbrzymów. <3 Okropnie męczące wdrapywanie się na szczyty, po których wręcz rozpiera nas duma. :D Tak, kolejny raz daliśmy radę! ^^

    OdpowiedzUsuń
  6. Ja -podobnie jak Ty, marzyłam zawsze o własnej kawiarni, więc pracę w takim miejscu, bardzo, bardzo popieram :)
    Cieszę się, że na nowym mieszkaniu fajnie się Wam mieszka :) No i najważniejsze, że to ta sama ulubiona dzielnica :)
    żałuję, że wakacje nie były takie idealne jak zaplanowane. Muszę podpytać się przyjaciółki, oni co roku z córką latają do Grecji- pierwszy raz Zuza miała rok, i zawsze wraca super wypoczęta, nie wiem jak to robią? :)
    Kolekcja sukulentów mnie zachwyca!
    No i oczywiście bardzo się cieszę, że udało nam się spotkać! I oby się udało jeszcze kiedyś:)
    okularnicawkapciach.wordpress.com

    OdpowiedzUsuń
  7. U mnie weekend był strasznie emocjonalny, nie wiem kiedy ostatnio miałam takie rozkminy życiowe i huśtawkę nastrojów, do wielu rzeczy musiałam się zmuszać, bo później bym miała do siebie pretensje, że zmarnowałam . Teraz musze zacząć pisać swój prywatny pamiętnik i tam zacząć uporząkowywać swoje myśli, tym bardziej, że zaczęła się jesień, więc jak do tego dojdą deszcze to mini depresja (załamka )murowana, więc muszę się ogarnąć koniecznie.

    Ale masz słodką córeczkę, po zdjęciach wygląda na 'małą rozrabiakę' ale kochaną :)
    Dobrze, że mała będzie mieć swój pokój,wy odpoczniecie, a Maja będzie mieć tylko przestrzeń dla siebie.
    Co do wyjazdów to czasami niestety tak jest, inaczej sobie je wyobrażamy, a inaczej wychodzą w rzeczywistości, tym bardziej z dzieckiem. O to szkoda, że nie chciała Wam wejść do wody, może jak będzie trochę starsza to się skusi :)

    OdpowiedzUsuń
  8. ależ to był gęsty post! bardzo dobrze mi się go czytało, no i te zdjęcia! mam nadzieję, że wrzesień będzie bardziej pozytywny i spokojniejszy (mimo, że przedszkole brzmi jak pójście na wojnę). bardzo miło było się spotkać, mam nadzieję kiedyś dotrzeć do Warszawy w końcu. przytulam! ahoj :)

    OdpowiedzUsuń
  9. Powodzenia w wyborze drogi zawodowej, którą będziesz się cieszyć! Podobno jak się robi coś, co się lubi, to się nigdy nie pracuje! ;)

    OdpowiedzUsuń
  10. Nie martw się, latem to tak już z tymi emocjami jest. Bywają dni, kiedy jestem nadpobudliwa i mega twórcza a czasem łapie mnie summertime sadness i lekka deprecha. Chodź przyznam, że od kilkunastu dni moje samopoczucie jest wyjątkowo wspaniałe :) barista to świetny zawód, ja uwielbiam kawę (głównie pić) jest to jeden z moich ulubionych trunków :) cudowne kociaki! Ja mam trzy: Mariolkę, Grażynkę i Bogusię. Duża liczba kotów oznacza, że w domu więcej jest rzeczy kota niż właściciela :D kocham Wrocław i również chętnie do niego wracam, wspaniałe miasto :) Cudowna fotorelacja, naprawdę niesamowita podziwiam Ciebie i twój niezwykły wpis! <3
    Pozdrawiam cieplutko myszko :*

    OdpowiedzUsuń
  11. Przyznam, że masz bardzo ciekawy sposób na radzenie sobie z problemami :) Ja postanowiłam pisać pamiętnik, bo w poezji kompletnie się nie odnajduję... Myślę jednak, że jedno i drugie w pewnym sensie pomaga sobie wszystko w głowie poukładać. Nie ma to jak przelać myśli na papier.
    Podziwiam Cię za chęć pracy z klientami! Dla mnie pewnie byłaby to mordownia... Praca z ludźmi jest fana o ile wszyscy są na tym samym poziomie - nie wiem... jakaś grupa, zespół - jednak ja bym się wystrzegała pracy polegającej na relacjach z klientami. Tym bardziej nie widzę się w roli kelnera :D Zanim bym komuś podała do stolika, jedzenie wylądowałoby na posadzce, tak mi się ręce trzęsą :D
    A jeśli chodzi o takie sklepowe kawy? Co sądzisz na ich temat? Które są w miarę ok, a po które byś nie sięgnęła? :)
    Piękne masz te kociaki i z tego, co czytam, dbasz o nie jak o dzieci :) Fajnie mieć takie pupile i troszczyć się o nie, dawać jeść, pić, głaskać, chodzić do weterynarza, jak trzeba. To daje swego rodzaju poczucie obowiązku i przywiązania. Mi również szkoda tego kotka, co odszedł przedwcześnie, ale myślę, że nie ma o co się tutaj oskarżać, bo skoro to był kot teściów, to oni mieli prawo o nim zadecydować, a na pewno nie zrobili tego w złej wierze.
    Super, że córeczka tak dobrze przyjęła fakt odnośnie własnego pokoiku :) Nie wszystkie dzieci w tym wieku chcą być już na swoim, więc zamiast bawić się, spać etc. w SWOIM pokoiku najchętniej wskoczyliby rodzicom do łóżka. Szkoda, że mnie rodzice nie zapisali do przedszkola anglojęzycznego :/ Podejrzewam, że za moich czasów dzieciństwa była to rzadkość, ale teraz przynajmniej byłabym w stanie komunikować się płynnie w jednym obcym języku. U mnie nadal angielski kali jeść, kali pić.
    Ale piękne rzeczy tworzysz :) Aż chce się patrzyć na te kartki :) Ja też ostatnio miałam wenę twórczą, więc złapałam za papier i nożyczki, a co z tego wyjdzie, przekonają się moi listowni przyjaciele :)
    Ja i mój ukochany też w tego lata byliśmy nad morzem :) Wyjazd wspominam bardzo mile, chociaż z tą pogodą faktycznie było różnie. Jednak nawet kiedy padał deszcz, staraliśmy się wychodzić i zobaczyć jak najwięcej :) Na plaży byliśmy 3 razy, ale nie tak żeby leżeć i się opalać, bo ja również nie przepadam za taką formą spędzania czasu. Jednego z chłodnych wieczorów zafundowaliśmy sobie spacer brzegiem morza z Sopotu do Gdańska :) Osobiście nie wyobrażam sobie jak to miałoby wyglądać z dzieckiem, dlatego cieszę się brakiem uwiązania ile mogę :)

    OdpowiedzUsuń
  12. WOW! ależ dużo się u Ciebie dzieje! nowa pasja, nowa praca, przeprowadzka i nowe mieszkanie, wolontariat, wyjazdy, nowe pomysły i plany...Ale to dobrze. Wg mnie nie ma nic bardziej męczącego od stagnacji w życiu:)
    Kawę lubię ale...bez przesady:) Mam ekspres, który robi pyszne cappuccino, diabelsko mocne espresso, niezłe latte i parę innych kaw. To mi wystarcza. A Ty moja droga nie przesadzaj z ilością wypijanej kawy bo ta w nadmiarze może powodować właśnie huśtawki nastroju i rozdrażnienie.
    Koty prezentują się wspaniale, mam nadzieję, że już zadomowiły się w nowym lokum:)
    Polskiego morza nie lubię. Ciągle coś jest z nim nie tak. To zimne, a jak się ogrzeje to kwitną sinice i zakaz kąpieli, a to znowu pogoda do niczego...W tym roku było lepiej pod tym względem i to pewnie taki wyjątek potwierdzający regułę:)
    Wrocław też bardzo lubię, wolę go od Krakowa zdecydowanie.
    Blogaczka z Ciebie świetna:) i na pewno lepsza ode mnie. Wiesz ile ja mam notek, których nie skończyłam albo...nawet nie zaczęłam pisać? Wciąż są w planach;)
    Powodzenia we wszystkim! Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  13. Tak dawno u Ciebie nie byłam. Pierwszy raz od hm...maja? Napisałam wpis i postanowiłam do Ciebie zajrzeć...Wiesz jaka była moja pierwsza myśl? Ale Ci córeczka urosła :)
    Co do nastrojów to mam tak samo. Raz nie mam siły nawet mówić a raz mam takiego Powera że mogłabym góry przenosić :) pozdrawima cieplutko :)

    OdpowiedzUsuń
  14. Jejku. Zacznę od tej kwestii; trzymam kciuki za Twoje samopoczucie, żeby się unormowało i nie było jak sinusoida. Mam tak samo z wierszami; piszę ich bardzo dużo wtedy, kiedy nie mam się najlepiej i one kojarzą mi się właśnie z tymi spadkami. Niesamowite. Podziwiam Cię za tę odwagę, jeśli chodzi o pracę i mam nadzieję, że i ja będę taka w przyszłości. A i racja! Na programistów jest zapotrzebowanie i myślę, że wrócić możesz w każdej chwili, ale mimo wszystko, nie dla wszystkich byłoby to taką decyzją. Obyś spełniała się w tym, co robisz! To jest najważniejsze i za to trzymam również kciuki! O tak, zdobywasz nowe umiejętności, a dobrze wyjść czasem ze swojej strefy komfortu, ot co!
    Podobają mi się te wszystkie zdjęcia, które tutaj umieściłaś. Szczególnie to, na którym kot obserwuje, jak wykonujesz kawę ;) I oczywiście, jako miłośnik kaktusów, również te z tymi uroczymi roślinkami bardzo mnie cieszą :D
    Popieram również myśl, że każdemu należy się trochę przestrzeni. Bardzo dobrze, że pomyśleliście o Mai.
    Ale ten wpis to kopalnia inspiracji. Tyle się u Ciebie działo! Tyle cudownych zdjęć, że aż ciężko zebrać mi teraz myśli w komentarzu, żeby to wszystko miało jakiś sensowny koniec. Życzę Ci dużo ciepła na listopad i spokoju. Oby ten miesiąc był dla Ciebie i Twoich bliskich, mimo wszystko, w porządku.
    Pozdrawiam serdecznie!

    OdpowiedzUsuń

Instagram